"Im bardziej pospolita i banalna jest zbrodnia, tym trudniej ją wykryć."

wtorek, 23 września 2014

Grupa Diatłowa

    25 stycznia 1959 roku grupa dziewięciu studentów Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Swierdłowsku (obecnie Jekaterynburg) wyruszyła na narciarską wyprawę w północną część Uralu, w towarzystwie doświadczonego 37-letniego przewodnika Aleksandra Zołotariowa. Celem wyprawy był szczyt Otorten; planowana trasa w porze zimowej oznaczona była jako trasa trzeciej, najtrudniejszej kategorii. Wszyscy uczestnicy ekspedycji mieli duże doświadczenie w podobnych wyprawach i byli przygotowani na niezwykle surowe warunki, jakie oczekiwały ich zimą w górach Uralu. Igor Diatłow planował wyprawę do Arktyki i traktował wypady podobne do wyprawy w okolice Otortenu jako przygotowanie do arktycznej podróży.


    W skład ekspedycji wchodzili:
    Igor Diatłow (Игорь Дятлов) – student wydziału radiowego, 23 lata;
    Zinaida Kołmogorowa (Зинаида Колмогорова) – studentka wydziału radiowego, 22 lata;
    Ludmiła Dubinina (Людмила Дубинина) – studentka ekonomii, 21 lat;
    Aleksandr Kolewatow (Александр Колеватов) – student wydziału geotechnicznego, 25 lat;
    Rustem Słobodin (Рустем Слободин) – student wydziału inżynierskiego, 23 lata;
    Jurij Kriwoniszczenko (Юрий Кривонищенко) – student wydziału inżynierskiego, 24 lata;
    Jurij Doroszenko (Юрий Дорошенко) – student ekonomii, 21 lat;
    Nikołaj Thibeaux-Brignolle (Николай Тибо-Бриньоль) – student wydziału inżynierskiego, 24 lata;
    Siemion Zołotariow (Семён Золотарев) – przewodnik, 37 lat;
    Jurij Judin (Юрий Юдин) – student ekonomii, 21 lat, zmarł 27 kwietnia 2013 rok

      Historia ta przypomina nieco niskobudżetowy horror. Dziewięcioro młodych studentów wybiera się na narty na Ural, aby nigdy nie powrócić. Ostatecznie ekipa ratunkowa natrafia na ich ciała. Okazuje się, że pięcioro z nich zamarzło na śmierć w pobliżu namiotu, jednak pozostała czwórka nosi znacznie bardziej tajemnicze obrażenia – zmiażdżoną głowę czy ucięty język schowany w śniegu jakiś kawałek dalej. Wszyscy jak się wydaje, uciekali nocą w przerażeniu ze swego obozu. Porzucając po drodze narty, jedzenie i ciepłe płaszcze dotarli oni śnieżnym zboczem do gęstego lasu, gdzie już nie mieli szans na przeżycie na 30 stopniowym mrozie. W owym czasie zdumieni historią śledczy nie zaoferowali wyjaśnień odpowiadających za śmierć studentów, upatrując jej przyczyny w „nieznanej sile”, następnie zaś opatrzyli akta dotyczące zdarzenia klauzulą „ściśle tajne”. 

      Minęło pół wieku, ale tajemnica nadal istnieje. Jaka była natura owej „nieznanej siły”? Czy radzieckie władze starały się coś ukryć? W międzyczasie wysunięto różne hipotezy, które obejmowały niemalże wszystkie czynniki – od wrogich plemion, po śnieżnych ludzi (rosyjskie odpowiedniki Yetiego), obce istoty oraz sekretną wojskową technologię. 

      - Jeśli miałbym szansę zadać Bogu jedno pytanie, to zapytałbym o to, co stało się w rzeczywistości z moimi przyjaciółmi tamtej nocy – mówi Jurij Juin – dziesiąty i jedyny ocalały członek ekspedycji. Judin zachorował i po kilku dniach wrócił z wyprawy. Los reszty jego przyjaciół pozostawał bolesną tajemnicą, którą starał się również wyjaśnić na własną rękę. 


      Judin wraz z resztą grupy wyruszyli 23 lutego 1959 kierując się ku górze Otorten w północnej części Uralu. Zarówno on, jak i pozostali jej członkowie byli studentami Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Jekaterynburgu. 

      Miasto noszące wówczas nazwę Swierdłowsk najlepiej znane było jako miejsce wymordowania członków rosyjskiej rodziny carskiej po Rewolucji październikowej. (Sama nazwa Swierdłowsk nadana została miastu po Jakowie Swierdłowie – liderze partii bolszewickiej). W 1959 roku Związek Radziecki dotknięty był odwilżą po dekadach stalinowskich represji. Na czele kraju stał Nikita Chruszczow. W latach 50-tych ZSRR był także świadkiem eksplozji „turystyki sportowej”. Mieszanka narciarstwa, wspinaczki i innych aktywności nie była tylko formą zdrowego trybu życia, ale także ucieczki od codziennego życia, powrotem do natury i najlepszym sposobem na spędzenie czasu z przyjaciółmi z dala od wszechobecnych oczu państwa. Szczególną popularność zyskała sobie ona wśród studentów, którzy wybierali się w najdziksze regionu kraju. 

        Grupa w skład której wchodził Judin składała się z doświadczonych członków klubu turystyczno-sportowego swierdłowskiej uczelni. Na jej czele stał 23-letni Igor Diatłow – znany ze swej znajomości narciarstwa oraz gór. Ich wyprawa na Otorten, który wznosi się 1100 m. ponad poziom morza została oznakowana „III kategorią”, czyli najniebezpieczniejsza o tej porze roku, lecz doświadczenie studentów oznaczało, że nic nie powinno przeszkodzić w jej organizacji. 


      23 stycznia grupa przygotowywała się do trzytygodniowej wyprawy. Dotarli oni 25 stycznia pociągiem do Iwdela, zaś potem samochodem do Wiżaj – ostatniej zamieszkałej osady leżącej na skraju pokrytej śniegiem głuszy wśród której leżał Otorten. 28 stycznia Judin zachorował i musiał wracać, przez co na miejscu pozostała tylko grupa 9 osób. Wtedy po raz ostatni widział też wszystkich żywych. Obrót wydarzeń po odjeździe Judina da się odtworzyć jedynie z dzienników i zdjęć autorstwa członków grupy, które znaleziono w ich ostatnim obozowisku. 

        Po odjeździe kolegi, członkowie grupy przedzierali się przez odludne tereny i zamarznięte jeziora, poruszając się przez 4 dni po trasach lokalnego plemienia Mansów. 31 stycznia dotarli nad rzekę Auspia, gdzie rozbili obóz, w którym pozostawili narzędzia i prowiant, który wykorzystać mieli w drodze powrotnej. Stamtąd pierwszego dnia lutego wyruszyli ku górze Otorten. Z jakichś powodów (a najprawdopodobniej z racji złej pogody) grupa zbłądziła odnajdując się na zboczu góry Cholat Siahl na wysokości ponad 1000 m. Tam około 17:00 rozbili namiot, w którym mieli spędzić noc, choć w odległości 1.5 km znajdował się las, który mógł zapewnić im lepsze schronienie. 

      Ostatnie zapiski z dzienników wskazują, że uczestnicy wyprawy byli w dobrych nastrojach. Wydawali nawet swą własną „gazetę” o nazwie „Otorten Wieczorny”. Następnego dnia mieli przejść 10 km na północ




      Wedle planu grupa miała powrócić do Wiżaj przed 12 lutego, skąd Diatłow miał nadać telegram do klubu sportowego, że wyprawa się udała. Nikt jednak nie zdziwił się, gdy telegram nie przyszedł zgodnie z planem, jednak obawy nie były zbyt wielkie gdyż członków grupy znano jako doświadczonych narciarzy. Alarm 20 lutego podnieśli dopiero krewni studentów, zaś na Ural z Instytutu wysłano ekipę poszukiwawczo-ratunkową, po której na miejsce udała się również milicja i wojsko wyposażone w śmigłowce i samoloty. 

      Ratownicy-ochotnicy na opuszczony obóz natknęli się 26 lutego

       Odkryliśmy, że namiot został rozcięty od środka i był pokryty śniegiem. Był pusty, zaś w środku znajdowały się wszystkie rzeczy w tym buty – mówił Michaił Szarawin, który znalazł namiot. 

      W głębokim na metr śniegu odkryto ślady ludzi bosych, w skarpetach, walonkach oraz jednym bucie. Odciski stóp pasowały do członków grupy, choć nie udało się ustalić czy 8 czy 9 z nich. Na miejscu nie znaleziono śladów szamotaniny czy obecności innych niż studenci osób. Ich samych jednak nie było. 

      Ślady prowadziły w dół zbocza w kierunku lasu, jednak po 500 metrach się urywały. W odległości 1.5 km od namiotu trafiono na pierwsze dwa ciała. Georgij Krywoniszczenko i Juri Doroszenko leżeli bosi i odziani jedynie w bieliznę na krawędzi lasu, w pobliżu dużej sosny. Ich ręce były poparzone a w pobliżu znajdowały się ślady ogniska. Złamane na wysokości 5 m. gałęzie drzewa sugerowały, że któryś z narciarzy wspiął się tam, aby spojrzeć na coś z wysokości. 

      300 m. dalej leżało ciało Diatłowa. Leżał na plecach z twarzą zwróconą w kierunku obozu, w jednej ręce trzymając gałąź. 180 m. dalej w kierunku namiotu ekipa natrafiła na zwłoki Słobodina, zaś 150 m. dalej Ziny Kołmogorowej. Wyglądał na to, że dwójka starała się dotrzeć ostatkiem sił do obozu. 

      Lekarze orzekli, że cała piątka zmarła wskutek hipotermii. Jedynie ciało Słobodina nosiło obrażenia inne od poparzonych rąk. Jego czaszka była pęknięta, choć prawdopodobnie nie było to obrażenie śmiertelne. 



      Poszukiwania pozostałej czwórki zajęły dalsze dwa miesiące. Ich ciała odnaleziono pod 4-metrową warstwą śniegu w leśnej rozpadlinie w odległości 75 m. od drzewa, przy którym znaleziono pierwsze dwie ofiary. Nicolas Thibeaux-Brignollel, Ludmiła Dubinina, Aleksander Kolewatow oraz Zołotariow zmarli jak się wydawało w sposób znacznie bardziej tragiczny. Czaszka pierwszego z nich była zmiażdżona, zaś Dubinina i Zołotariew mieli liczne połamane żebra. Kobiecie brakowało także języka. Mimo wszystko brak było śladów obrażeń wewnętrznych. 

      Jak twierdził pisarz Igor Sobolow, który zajmował się przypadkiem tragicznego końca ekspedycji, wydawało się, że niektórzy z pozostałej czwórki zabrali ubrania tych, którzy zmarli na początku. Niektóre z nich miały w sobie cięcia, jak gdyby zostały zdarte na siłę. Zołotariow miał na sobie futro Dubininej, podczas gdy ona miała stopy owinięte bielizną Krywoniczenki. Francuz miał na sobie dwa zegarki – jeden pokazywał 8:14, zaś drugi 8:39. 

      Mimo wielu pytań bez odpowiedzi, śledztwo zamknięto wraz z końcem miesiąca, zaś dokumentację przesłano do tajnego archiwum. Co równie ciekawe, na trzy następne lata ustalono zakaz odwiedzin w tym miejscu. 

        Jedna z pierwszych, którą starali się zgłębić na początku śledczy w sprawie dotyczyła morderstwa ze strony miejscowego ludu Mansów za naruszenie ziemi świętej. Przypuszczenia takie nie były bezpodstawne, gdyż incydent z lat 30-tych mógł dobrze zachować się w pamięci śledczych. W tym okresie szaman Mansów rzekomo utopił geolożkę, która wspięła się na górę uważaną za zakazaną przez jego lud. W przypadku grupy Diatłowa ani jedna ani druga góra nie były jednak ważne dla Mansów, nie stanowiąc miejsc świętych ani zakazanych. Zdumiewającym zbiegiem okoliczności może być to, że nazwa Otorten oznacza w miejscowym języku „nie idź tam”, zaś Cholat Siahl tłumaczy się jako „Góra umarłych”. W każdym razie nazwy te mogą dla wędrujących Mansów mieć raczej praktyczne aniżeli jakiekolwiek inne zastosowanie. Ponadto najbliższa wioska ludu znajdowała się w odległości ok. 100 km, zaś oni sami utrzymywali raczej przyjazne stosunki z Rosjanami i nie zapuszczali się w zimę w okolice, w które wybrali się studenci, gdyż nie wiązały się one ani z ich terenami łowieckimi ani pastwiskami. Jakiś czas potem teorię o zemście Mansów odrzucono z racji braku dowodów. Inne sugestie mówiły, że Diatłow i jego ludzie mogli natknąć się na przebywającą w okolicy grupę przestępców albo też zostali oni przypadkowo wzięci za zbiegłych więźniów przez strażników z miejscowego obozu. 





      Akta w sprawie grupy Diatłowa udostępniono dopiero w latach 90-tych ub. wieku, ale zabieg ten dodał jedynie tajemnic wydarzeniom z lutego 1959 roku. Testy medyczne wykazały znaczne ślady promieniowania na ciałach i ubraniach czwórki narciarzy odnalezionych w rozpadlinie. Wyglądało na to, że albo mieli oni do czynienia z materiałami radioaktywnymi, albo też znaleźli się w skażonej okolicy. Jeden z pierwszych badaczy sprawy, Lew Iwanow opisuje zachowanie licznika Geigera w czasie wizyty w obozie grupy Diatłowa na górskim stoku. Iwanow mówi, że w miarę zbliżania się do miejsca licznik zaczął nagle piszczeć i klikać. 

      Stwierdził on jednak, że władze regionalne nakazały mu zamknąć dochodzenie i trzymać sprawę w tajemnicy. Władze niepokoiły także liczne doniesienia armii i służby meteorologicznej dotyczące „jasnych latających kul” widywanych nad obszarem, gdzie leży Cholat Siahl w lutym i marcu 1959 roku, których obserwacje koncentrowały się wokół 17 lutego. 

      - Przypuszczałem wówczas i dziś również tak sądzę, że owe latające kule miały bezpośredni związek ze śmiercią członków ekspedycji – powiedział Iwanow jednej z kazachskich gazet. 

      Akta zawierały zeznania innej grupy turystów, studentów geografii, którzy tej samej nocy, gdy doszło do ucieczki grupy Diatłowa z namiotu stacjonowali w odległości 50 km na południe od nich. Ich lider zeznał, że widzieli wówczas dziwne pomarańczowe kule lub też „kule ognia”, które unosiły się na niebie w okolicach Cholat Siahl. Inny z nich odnotował, że widział „jasny okrągły obiekt, który przeleciał nad wioską z południowego-wschodu na północny-zachód. Jasny dysk był praktycznie w rozmiarze księżyca w pełni. Miał niebiesko-biały kolor i otoczony był niebieskawą aurą. Otoczka nieznacznie błyskała, tak jak znajdująca się daleko burza. Gdy obiekt zniknął za horyzontem, niebo w tym miejscu pozostawało jasne jeszcze przez kilka chwil.” 

      Iwanow spekulował, że jeden z narciarzy mógł feralnej nocy opuścić namiot, zauważyć kulę i zbudzić swymi krzykami innych, co skłoniło ich do pościgu w dół zbocza. W tym czasie kula mogła eksplodować zabijając czwórkę, która odniosła poważne obrażenia, jak i powodując uraz czaszki Słobodina. 

      - Nie wiem, czym były te kule – czy była to broń czy też obcy, albo jeszcze coś innego, ale jestem pewien, że bezpośrednio wiążą się one z ich śmiercią – dodał Iwanow. 

      Jurij Judin również myśli podobnie. Tajemnica otaczająca wydarzenie skłoniła go do wniosku, że mogli oni przypadkowo trafić na tajny poligon wojskowy, co tłumaczyłoby ślady radioaktywności na ich ubraniach. Kuncewicz zgadza się z tym wnioskiem dodając, że ważną wskazówką jest odkryta na ciałach opalenizna. 



      Brak komentarzy:

      Prześlij komentarz